I tak doszliśmy do albumu który jest uważany za najważniejszą płytę w historii muzyki rockowej. Najważniejszą - nie – najlepszą. Muzyka to sztuka i każdy odbiera ją indywidualnie, więc mówić w tym kontekście o czyś najlepszym dla wszystkich jest bez sensu. W każdym razie na liście 500 albumów wszech czasów magazynu Rolling Stone zajmuje 1 miejsce. Zresztą w pierwszej 10 są 4 albumy Beatlesów (Sgt.., Revolver, Rubber Soul, The Beatles), a w zestawieniu aż 11 (najwięcej ze wszystkich wykonawców). Ponieważ płyta jest wybitna to nie wypada kadzić jej jeszcze tutaj, więc nie będę wpadając w zachwyt opisywać kolejnych piosenek jak to było poprzednio i podam to inaczej, tym bardziej, że w moim osobistym rankingu jest daleko. Nie kwestionuję jej wielkości, ale po prostu nie za bardzo mi się podoba i rzadko jej słucham.
Pomysł na Sierżanta.. podsunął Paul. Pojechał na wakacje do Kenii i wrócił z pomysłem „koncept” albumu.
Jest to wyimaginowany koncert Orkiestry Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza. Prace nad albumem trwały około 4 miesięcy i pochłonęły ok. 25 000 funtów, czyli przeszło 20 razy więcej niż koszt pierwszej płyty. Dzisiaj ta liczba nie robi wrażenia, ale w roku 1967 była to kwota ogromna. Nagrania zarejestrowano na magnetofonie 4 ścieżkowym. Każdy kto ma nawet mgliste pojęcie jak wygląda proces rejestracji dźwięku w studio wie, że efekt jaki osiągnięto można w stopniu trudności porównać do zimowego wejścia na K2 ..nago. W nagraniach wzięła udział 41 osobowa orkiestra, dziesiątki instrumentalistów i sporo dziwnych instrumentów jak na zespół rockowy jak choćby harfa, czy róg francuski.
W tym czasie Beatlesi spożywali dość regularnie LSD więc nie dziwi ani zakręcona muza ani teksty o mandarynkowych drzewach, celofanowych kwiatach, czy marmoladowych chmurach. Zatem było surrealistycznie i to do tego stopnia, że w sesji uczestniczył nawet Jezus. Oto historia Paula „Przypominam sobie zabawne zdarzenie, w ten wieczór kiedy nagrywaliśmy w Regent Sound Studio. Przyprowadziłem do studia faceta, który mienił się być Jezusem. Facet pojawił się pod moimi drzwiami i po prostu powiedział: ‘jestem Jezusem Chrystusem’. A ja na to: ‘Ooops...’ lekko zaszokowany. ‘Lepiej wejdź’. Myślałem sobie, że prawdopodobnie nim nie jest, ale gdyby był rzeczywiście, to nie chciałem być tym facetem, który odesłał gdzieś Jezusa. Poczęstowałem go herbatą, trochę porozmawialiśmy. Spytałem go: Dlaczego sądzisz, że jesteś Jezusem?’. Było przecież wiele takich historii. Wielu ludzi przechodziło różne załamania nerwowe czy coś w tym rodzaju. W każdym razie powiedziałem mu, że zbieram się na sesję do studia, i jeśli obieca, że będzie siedział cichutko w rogu w czasie naszej pracy, nie przeszkadzając to może jechać ze mną. Zgodził się więc przywiozłem go do studia, gdzie siedział bardzo cicho. Nigdy też już go nie zobaczyłem. Przedstawiłem go wszystkim, gdy spytali mnie, kto to. ‘To Jezus Chrystus’ odparłem i mieliśmy z tym trochę radochy.” Na całej płycie są zresztą odnośniki do narkotyków, zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej. Jednak nie warto brać w ciemno opracowań recenzentów, bo tak kolosalnej nadinterpretacji jak w przypadku tego albumu nie ma do dzisiaj żadna inna płyta. Zresztą sami muzycy z tego się nabijali dostając przepukliny ze śmiechu. John „ Wiemy, że robimy ludzi w konia, bo chcą być robieni w konia i pozwalają się robić w konia”. Pierwszy przykład z brzegu. W A Day In The Life jest wers – „Four thousand holes in Blackburn, Lancashire” po polskiemu Cztery tysiące dziur w Blackburn, w Lancashire. Poszukiwacze podwójnego dna, którzy zawsze wiedzą co autor miał na myśli wykombinowali, że jest to zawoalowany opis śladów ukłuć po zastrzykach heroiny. W rzeczywistości jest to cytat z gazety opisujący stan dróg w Blackburn w hrabstwie Lancashire. Podobnych bzdur napisano całe mnóstwo, zatem ostrożnie. Dzięki temu dość szybko zapanowała nagonka na album i Beatlesów. Psychole pokroju „brzozowego” Antka stwierdzili nawet, że Beatlesi należą do komunistycznego spisku i ostrzegli, że Sgt.. świadczy o ich „ znajomości zasad prania mózgu”. Nie mniej zamieszania było z okładką płyty. Pod wieloma względami nowatorska i wieloznaczna i owiana równie wielką legendą jak sama płyta. Dyrektor wytwórni zasięgał nawet opinii prawników, czy nie będzie miał kłopotów. Zarówno lord Goodman jak i lord Schawcross stwierdzili zgodnie „Nie wchodź w to. Pozwą was wszyscy”. Jednak Paul przekonał prezesa EMI sir Josepha Lockwooda, że to będzie sukces. Mimo wszystko kazano Beatlesom ubezpieczyć się na 20 mln funtów na wypadek ew. kłopotów prawnych. No to co z tą okładką? Jest to kolaż na którym Beatlesi stoją w otoczeniu plejady sławnych postaci i figlarnie ułożonych kwiatów (wśród których jest marihuana). Osoby przedstawione na okładce nie dość, że nie miały zamiaru pozywać zespołu, to były wręcz dumne, że znalazły się na tej okładce. Mnie album nie kręci (choć dzisiaj bardziej kręci niż kiedyś), jednak rozumiem, że był inspiracją dla całego muzycznego świata, bo dał dowód, że muzyka rockowa ma nieprzebrane pokłady różnych środków wyrazu: melodycznych, technicznych, aranżacyjnych, itp..
Dalej tkwię w latach 70-tych i w końcu czas przyjrzeć się modzie. Na początku lat 70-tych byłem szkrabem, więc ten aspekt życia mnie specjalnie nie interesował, ale już druga połowa i końcówka.. owszem. Ponieważ gospodarka była centralnie planowana więc oficjalną modę kreował jakiś magik z partyjnego nadania. Miał jak sądzę wrażliwość butli z gazem i polot rudy żelaza, zatem nie dziwi, że powszechnie w owym czasie królowała kremplina w kolorach fioletowym lub różowym. Szykowne wdzianka z tego materiału nosiły wszelakie dzielnicowe gity. Buty na koturnach, w tylnej kieszeni grzebień odważnie kolorystycznie kontrastujący z garniakiem. Włos długi nierzadko przeszmerglowany brylantyną i pekaesy do żuchwy. Spodnie tzw. dzwony potrafiły mieć w dolnym obwodzie nogawki nawet... metr obwodu. Do tego zgrabna jesionka z filcu i beret z antenką.
Jest to wyimaginowany koncert Orkiestry Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza. Prace nad albumem trwały około 4 miesięcy i pochłonęły ok. 25 000 funtów, czyli przeszło 20 razy więcej niż koszt pierwszej płyty. Dzisiaj ta liczba nie robi wrażenia, ale w roku 1967 była to kwota ogromna. Nagrania zarejestrowano na magnetofonie 4 ścieżkowym. Każdy kto ma nawet mgliste pojęcie jak wygląda proces rejestracji dźwięku w studio wie, że efekt jaki osiągnięto można w stopniu trudności porównać do zimowego wejścia na K2 ..nago. W nagraniach wzięła udział 41 osobowa orkiestra, dziesiątki instrumentalistów i sporo dziwnych instrumentów jak na zespół rockowy jak choćby harfa, czy róg francuski.
W tym czasie Beatlesi spożywali dość regularnie LSD więc nie dziwi ani zakręcona muza ani teksty o mandarynkowych drzewach, celofanowych kwiatach, czy marmoladowych chmurach. Zatem było surrealistycznie i to do tego stopnia, że w sesji uczestniczył nawet Jezus. Oto historia Paula „Przypominam sobie zabawne zdarzenie, w ten wieczór kiedy nagrywaliśmy w Regent Sound Studio. Przyprowadziłem do studia faceta, który mienił się być Jezusem. Facet pojawił się pod moimi drzwiami i po prostu powiedział: ‘jestem Jezusem Chrystusem’. A ja na to: ‘Ooops...’ lekko zaszokowany. ‘Lepiej wejdź’. Myślałem sobie, że prawdopodobnie nim nie jest, ale gdyby był rzeczywiście, to nie chciałem być tym facetem, który odesłał gdzieś Jezusa. Poczęstowałem go herbatą, trochę porozmawialiśmy. Spytałem go: Dlaczego sądzisz, że jesteś Jezusem?’. Było przecież wiele takich historii. Wielu ludzi przechodziło różne załamania nerwowe czy coś w tym rodzaju. W każdym razie powiedziałem mu, że zbieram się na sesję do studia, i jeśli obieca, że będzie siedział cichutko w rogu w czasie naszej pracy, nie przeszkadzając to może jechać ze mną. Zgodził się więc przywiozłem go do studia, gdzie siedział bardzo cicho. Nigdy też już go nie zobaczyłem. Przedstawiłem go wszystkim, gdy spytali mnie, kto to. ‘To Jezus Chrystus’ odparłem i mieliśmy z tym trochę radochy.” Na całej płycie są zresztą odnośniki do narkotyków, zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej. Jednak nie warto brać w ciemno opracowań recenzentów, bo tak kolosalnej nadinterpretacji jak w przypadku tego albumu nie ma do dzisiaj żadna inna płyta. Zresztą sami muzycy z tego się nabijali dostając przepukliny ze śmiechu. John „ Wiemy, że robimy ludzi w konia, bo chcą być robieni w konia i pozwalają się robić w konia”. Pierwszy przykład z brzegu. W A Day In The Life jest wers – „Four thousand holes in Blackburn, Lancashire” po polskiemu Cztery tysiące dziur w Blackburn, w Lancashire. Poszukiwacze podwójnego dna, którzy zawsze wiedzą co autor miał na myśli wykombinowali, że jest to zawoalowany opis śladów ukłuć po zastrzykach heroiny. W rzeczywistości jest to cytat z gazety opisujący stan dróg w Blackburn w hrabstwie Lancashire. Podobnych bzdur napisano całe mnóstwo, zatem ostrożnie. Dzięki temu dość szybko zapanowała nagonka na album i Beatlesów. Psychole pokroju „brzozowego” Antka stwierdzili nawet, że Beatlesi należą do komunistycznego spisku i ostrzegli, że Sgt.. świadczy o ich „ znajomości zasad prania mózgu”. Nie mniej zamieszania było z okładką płyty. Pod wieloma względami nowatorska i wieloznaczna i owiana równie wielką legendą jak sama płyta. Dyrektor wytwórni zasięgał nawet opinii prawników, czy nie będzie miał kłopotów. Zarówno lord Goodman jak i lord Schawcross stwierdzili zgodnie „Nie wchodź w to. Pozwą was wszyscy”. Jednak Paul przekonał prezesa EMI sir Josepha Lockwooda, że to będzie sukces. Mimo wszystko kazano Beatlesom ubezpieczyć się na 20 mln funtów na wypadek ew. kłopotów prawnych. No to co z tą okładką? Jest to kolaż na którym Beatlesi stoją w otoczeniu plejady sławnych postaci i figlarnie ułożonych kwiatów (wśród których jest marihuana). Osoby przedstawione na okładce nie dość, że nie miały zamiaru pozywać zespołu, to były wręcz dumne, że znalazły się na tej okładce. Mnie album nie kręci (choć dzisiaj bardziej kręci niż kiedyś), jednak rozumiem, że był inspiracją dla całego muzycznego świata, bo dał dowód, że muzyka rockowa ma nieprzebrane pokłady różnych środków wyrazu: melodycznych, technicznych, aranżacyjnych, itp..
Dalej tkwię w latach 70-tych i w końcu czas przyjrzeć się modzie. Na początku lat 70-tych byłem szkrabem, więc ten aspekt życia mnie specjalnie nie interesował, ale już druga połowa i końcówka.. owszem. Ponieważ gospodarka była centralnie planowana więc oficjalną modę kreował jakiś magik z partyjnego nadania. Miał jak sądzę wrażliwość butli z gazem i polot rudy żelaza, zatem nie dziwi, że powszechnie w owym czasie królowała kremplina w kolorach fioletowym lub różowym. Szykowne wdzianka z tego materiału nosiły wszelakie dzielnicowe gity. Buty na koturnach, w tylnej kieszeni grzebień odważnie kolorystycznie kontrastujący z garniakiem. Włos długi nierzadko przeszmerglowany brylantyną i pekaesy do żuchwy. Spodnie tzw. dzwony potrafiły mieć w dolnym obwodzie nogawki nawet... metr obwodu. Do tego zgrabna jesionka z filcu i beret z antenką.
Celebryta z tych czasów Stan Borys
A to ja z tych czasów. Jest dłuższy piór, dzwony, no i medalik. Czwarta może piąta klasa podstawówki. Mama w hippisowskiej bluzie też nie odbiega.
A niewiasty? One też otulone były w kremplinowy motyw lub spódnicę typu „bananówka”. Sukienki w grochy i wszelkiej maści chusty. Lacze na korkowej słoninie podkreślały smukłość sylwetki. Młodzież obu płci pomykała w odzieży dżinsowo-sztruksowej marki „Montana” z flagą USA na prawej kieszeni, odzieży której regularne dostawy zapewniali przedsiębiorczy marynarze. Ci których nie było stać odziani byli w „wytworne” wyroby rodzimych kreatorów mody ze stajni Zakładów Przemysłu Odzieżowego „ODRA” lub „ELPO”. I tu ciekawostka - najważniejszą cechą dżinsów z zachodu było to, że w procesie prania traciły stopniowo kolor i mówiło o nich, że są ścieralne. Polski materiał nie posiadał tej własności. Patrząc obiektywnie nasz był lepszy, bo trwalszy, ale nie o to chodziło. Chodziło o technologię. Ten materiał miał się spierać, ale nasz socjalistyczny przemysł nie był w stanie wyprodukować takiej tkaniny. Tak jak nie był w stanie wyprodukować dostatecznie cienkiej stali, żeby królującą na ówczesnych stołach konserwową mielonkę można było otworzyć czymś bardziej zgrabnym niż nożyce do cięcia blachy.
Takie to były czasy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz